czwartek, 7 marca 2013

SANTIAGO DE CHILE, LIMA PERU, HUANCHACO, CUZCO, MATCHU PITCHU, MEXICO CITY

Z Auckland lecę do Santiago de Chile. Stolicy Chile. Czyli przelatuję z wyspy Nowej Zelandii na prawo do Ameryki Południowej. Wylatuje w sobotę popołudniu, dolatuję w sobotę rano. Lądowanie na lotnisku w Santiago de Chile jest przepiękne. Lotnisko jest położone nad oceanem, pomiędzy wzgórzami. Samolot nie zniżał się prosto na lotnisko, tylko przyleciał nad brzeg, i zrobił serpentynę w dół, i dopiero jak się obniżył, to podszedł do lądowania.

SANTIAGO DE CHILE przypominało mi krakowskie planty. Może, dlatego że pomiędzy ulicami były duże połacie trawników. Czuło się, że państwo Ameryki Południowej jest biedniejsze od Nowej Zelandii, to się widzi po samochodach, zdezelowanych autobusach miejskich, taksówkach. Natomiast zabudowa jest ładna, taka hiszpańska. Zatrzymuje się w ładnym hotelu. I wreszcie mogę się napić porządnego mocnego piwa, bo w Nowej Zelandii było 3 procentowe. W Santiago jestem krótko, ponieważ moim celem w Ameryce Południowej jest Matchu Pitchu w Peru. Lecę do LIMY – STOLICY PERU.

LIMA jest jeszcze biedniejsza niż Santiago de Chile. Taksówki to zdezelowane Daewoo Tico, wszystkie żółte i pordzewiałe. Jadę do hotelu w centrum miasta, pod którym śpią bezdomni, a  w hotelu są kraty w oknach. Dopiero później się dowiaduję, że turystyczną dzielnicą w stolicy w Limie jest Miraflores. Dzięki mojej niewiedzy spędzam parę dni w tak zwanym ŚRÓDMIEŚCIU, i mogę poznać prawdziwe życie stolicy. Lima jest podobna do Polski sprzed dwudziestu lat, kiedy kończył się komunizm, po ulicy chodzą cinkciarze sprzedający waluty, przed kafejkami internetowymi naganiacze krzyczą „Internet” „Internet”. (Na początku myślałem, że to cinkciarze krzyczą „interes” „interes”).

W restauracji hotelowej jak kupiłem obiad to kelner wyszedł do sąsiedniej restauracji i przyniósł mi zamówione jedzenie. W McDonaldsie są dostępne hamburgery z samym serem, kezo to ser, zapamiętałem, po hiszpańsku. I tak dalej. Jak wychodzi się z lotniska to ma się obok siebie dziesięciu natrętów, którzy oferują ci najlepszą cenę taksówki do centrum. W Europie to się nazywa nerwica natręctw, w Peru to jest życie.

Z Limy jadę autokarem do Huanchaco. Małej miejscowości nad oceanem, dla surferów. Ocean śmierdzi jak zgniłe jajko. Backpacker są tu kolorwe, ale brudne, i tanie, 10 solów za noc, to mniej więcej 10 PLN. Za to całkiem dobre jedzenie, dobre steki, śniadania i koktajle z owoców, których w Polsce nie ma. W Peru nikt mnie nie napadł, i nie zostałem okradziony. Jedynie zniknęła mi torba, którą zostawiłem na chwile na lotnisku w Chile, z rumem. I w Meksyku później zniknęło mi parę pamiątek z plecaka.

Huanchaco. Spędziłem tu całkiem miło czas. Jest ciepło, można spędzać czas na dachach, ludzie gwiżdżą, co też jest mniej spotykane w spółczesnych metropoliach. Każdy ma charakterystyczny gwizd i można nawoływać się gwizdaniem na ulicach. Jeździ mniej samochodów, więc pewnie, dlatego te gwizdy bardziej słychać.

No i wreszcie przyszedł czas na MATCHU PITCHU. Jest to jedyna wycieczka jaką wykupiłem, jako zorganizowaną, podczas mojej podróży. Mieliśmy przewodnika. I szliśmy z nim trzy dni do ruin Matchu Pitchu w Andach, w Peru. Matchu Pitchu to było jedno z miast Inkaskich, w górach, bo Inkowie to nic innego jak górale, uprawiający wiele rodzajów ziemniaków i kukurydzy.

Matchu Pitchu nie było zbudowane przez kosmitów, jak sugerował Erich Von Deniken. Tylko przez robotników. Wśród społeczeństwa były bardzo zhierarchizowane kasty, niewolnicy, budowniczowie, zajebiście się bali starszych kast, i dlatego tak dokładnie budowali i ciężko pracowali. Wyższa kasta mogła się oddać obserwacji nieba i, dlatego Inkowie mieli tak dobry kalendarz.  Bo wdrapaniu się na Matchu Pitchu, w najwyższym punkcie byłem na Dead Woman Pass 4200 metrów nad poziomem morza, wróciłem do Cuzco, miasteczka pod górami. Tam się po raz pierwszy strułem czymś i bolał mnie brzuch.
Po Peru poleciałem jeszcze na tydzień do Meksyku, do Mexico City. Tutaj już na lotnisku widać wielkie amerykańskie Jeepy i meksykańskich stróżów prawa z dubeltówkami przy pasie. W Meksyku jest od cholery osób, dużo homoseksualistów, drag queen. A w niedzielę jest pusto na ulicach. Ci ludzie potrafią odpoczywać. Po MEKSYKU wróciłem do Warszawy. Pierwsze wrażenie? Włączam telewizor i znów kurwa wszyscy się kłócą :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz